Asset Publisher Asset Publisher

Back

Aqua vitae

Aqua vitae

" Aqua vitae"- "woda życia"

     Najpierw Władimir Arsienjew w powieści, potem Akiro Kurosawa w filmie (Oskar 1976) umieścili autentyczną postać myśliwego z plemienia Nanajów – Dersu Uzałę. W obu dziełach, główny motyw to konfrontacja światopoglądów judeochrześcijańskich białego człowieka z animizmem pierwotnego łowcy, nie znającego innych światów poza tajgą Kraju Ussuryjskiego. Jednym z obrazujących to przykładów jest epizod, w którym tytułowy bohater znalazłszy się w mieście, napotyka woziwodę. Zrozumiawszy, że ten za wodę żąda pieniędzy, Uzała wybucha gniewem tak wielkim, iż omal nie dochodzi do bójki, bo jakże można kupczyć dobrem, którego pełne są rzeki, i każde stworzenie powinno zażywać go do woli. Biegunowo odmienne mniemanie o wodzie prezentuje szejk z filmu „Lawrece z Arabii”(oparta na faktach historia walk turecko-arabskich w 1916 roku). Arab zabija bez zastanowienia Beduina pojącego wielbłąda bez pozwolenia w jego studni. Jako mieszkańcom pojezierzy, bliżej nam w kwestii wody do poglądów Dersu Uzały niż pustynnych nomadów, chociaż o tym, że woda dobrem wolnym nie jest, przypominają nam co miesiąc słone rachunki. To jednak nie sprawia, żebyśmy przyjęli do wiadomości fakt permanentnego deficytu wody w naszych ekosystemach i gospodarce. Trzeba nam silnego bodźca żeby pewne zjawiska na trwałe zagościły w naszej świadomości. Dla mnie był nim ubiegłoroczny widok zalewu Sulejowskiego, wypłyconego przy zaporze o około 4m, i okolonego pasem 50 m plaż pokrytych warstwą gnijących wodorostów. Pilica poniżej zapory ledwie się sączyła, i pomimo upalnej pogody nikt nie korzystał z kąpieli ze względu na zmętnienie, kolor i odór wody. A przecież zalew Sulejowski to zbiornik retencyjny, który miał wyrównać deficyty wody całej Wyżyny Łódzkiej. Zapewnić wodę drugiemu co do wielkości polskiemu miastu. O ile zalew na Pilicy trzeba było wielkim kosztem wybudować, to nasz region otrzymał podobny, przy tym wielokroć pojemniejszy wprost od natury. Mam na myśli Dolinę Biebrzy, której nieckę wyrzeźbił lodowiec, a przez kolejnych 10000 lat sukcesywnie wypełniał narastający torf, tworząc gigantyczną  „gabkę”. Owa „ gąbka” przez te tysiące lat chłonęła w okresie roztopów tzw. wielka wodę wiosenną z ogromnego dorzecza, by przez resztę roku odsączać się powoli, zasilając Narew i Wisłę, ale przede wszystkim nasze wody gruntowe. Zapoczątkowane w XIX wieku budową kanałów Rudzkiego i Woźnowiejskiego odwodnienia, już po 10 latach spowodowały ponad metrowe obniżenie poziomu wód gruntowych w dolnym biegu rzeki Ełk.  Zamiana legendarnego Bagna Kuwasy w kośne łąki postrzegana była jako postęp cywilizacyjny, ale gdy w latach trzydziestych XX w. w wyniku procesu murszenia torf stał się lotny niczym pustynne piaski, teren trzeba było ponownie nawodnić wybudowanym niemałym kosztem kanałem Kuwaskim, wodą z jez. Rajgrodzkiego. Przyznacie Państwo – że „czynienie Ziemi poddaną sobie” średnio nam tutaj wyszło. Niestety hasło melioracji (czyt. odwodnień), było w okresie PRL, jednym z wyznaczników postępu, takim prawie jak elektryfikacja czy industrializacja, przez co z zapałem kopano kolejne rowy osuszające doliny Ełku, Jegrzni, Netty i pomniejszych dopływów, eskalując obniżenie poziomu wód gruntowych i zmniejszanie się miąższości torfów. Z drugiej strony, za nakręcanie spirali odwodnień odpowiada też gospodarka łąkarska, która jak już się zadomowiła, zaczęła domagać się możliwości wchodzenia na powierzchnie coraz cięższym sprzętem w coraz wcześniejszych porach. Owszem, wiosenne wylewy na polderach sprzyjają ptakom siewkowatym, ale uniemożliwiają wysiew nawozów i opóźniają sianokosy. A przecież normą było jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, że od kwietnia do maja, od Lipska aż po ujście Biebrza wylewała na wielokilometrową szerokość, zatapiając nawet wiele lokalnych dróg, jak np. Dębowo – Dolistowo, czy Woźnawieś – Kuligi. Podobnie wylewały: Netta, Jegrznia, Brzozówka, Lebiedzianka, Ełk i Wissa, łącząc się z jedno wielkie, szacowane w szczycie zjawiska na ponad  100 tys. ha rozlewisko. Przejeżdżając mosty w Sztabinie czy Osowcu, wodę widziało się po horyzont. I to był stan normalny, permanentnie powtarzający się każdej wiosny od setek, jeśli nie tysięcy lat, dowodem czego jest brak jakiegokolwiek śladów osadnictwa na tych obszarach. Kto tego nie widział lub trudno mu te obrazy odtworzyć z pamięci, odsyłam do dość już archiwalnego albumu Włodzimierza Puchalskiego – „Na rozlewiskach Biebrzy i Narwi”. Podtopienie ternu, a przynajmniej wysycenie torfowego podłoża wodą sprawiało, że nagminne przecież jeszcze w latach dziewięćdziesiątych wiosenne wypalania suchych traw, bardzo rzadko przeradzały się w wielkoobszarowe pożary. Owszem susze też się zdarzały, ale dotyczyło to zawsze schyłku lata lub wczesnej jesieni, przy długotrwałym braku opadów. W takich okolicznościach zaistniał największy (nie licząc ostatniego) pożar łąk w Dolinie Biebrzy. Na około miesiąc przed powołaniem Biebrzańskiego PN, w sierpniu 1993 r. płonęło około 3000 ha łąk, turzycowisk i lasu w tzw. Trójkącie Ciszewskim. Całkowite wygaszenie torfu osiągnięto dopiero po kilku tygodniach. Ówczesną sytuacje hydrologiczną uznano za incydentalny ewenement. Ćwierć wieku później stała się normą.

            Czy robi się coś dla naprawienia katastrofalnej sytuacji ? Tak, aczkolwiek na pewno jeszcze za mało. Wydaje się, że najskuteczniej wychodzi tzw. mała retencja w Nadleśnictwach, choć jak sama nazwa wskazuje, zasięg jej oddziaływania nie jest duży. Wykonując różnego typu podpiętrzenia wód na ciekach położonych w głębi terytoriów LP nie generujemy konfliktów z sąsiadami, a to one właśnie są największą przeszkodą. Wszystkie większe projekty hydrologiczne nakierowane na podniesienie poziomu wód i spowalnianie jej odpływu napotykają ogromny opór społeczności lokalnych. Takie inwestycje jak np. progowanie kanału Woźnawiejskiego, czy odtworzenie starego koryta rzeki Ełk poprzez przebudowę węzła Modzelówka, musiały być poprzedzone specjalną kampanią informacyjną. Dziesiątki spotkań w każdej, choćby tylko teoretycznie objętej oddziaływaniem projektu wsi miewają burzliwe przebiegi. Rolnicy, a zwłaszcza łąkarze, chcą zachować status quo, bo obecna sytuacja pozwala im na intensywną uprawę z zastosowaniem nowoczesnych technologii. Negatywnych skutków suszy jeszcze nie dostrzegają albo je bagatelizują. A przecież powtórzenie się problemu kuwaskiego jest tylko kwestią czasu.

            Na naszych oczach klęska ekologiczna przeistacza się w gospodarczą, że tylko przypomnę letnie spowolnienia prac elektrowni, nie mogących schładzać turbin przy katastrofalnie niskich stanach rzek. Każdy z nas może coś (a nawet dużo) zrobić dla przeciwdziałania katastrofie (i wcale nie uważam, żeby słowo to było za mocne), ale o tym innym razem. Żeby trochę złagodzić, nieco kasandryczny charakter tego przydługiego wywodu,  proponujemy mini galerię rarytasów awifauny Doliny Biebrzańskiej. Jeszcze dla Włodzimierza Puchalskiego były to gatunki pospolite, dziś skrajnie nieliczne, nawet w Parku Narodowym. Wypchnięte niedawnym pożarem skoncentrowały się na przestrzeni  tak ograniczonej, że jesteśmy pełni obaw co do ich dalszego losu, a zwłaszcza  sukcesu lęgowego. Nie zapominajmy, że Dolina Biebrzy jest dla niektórych z nich ostatnią ostoją w Polsce – jeżeli nie tu, to już nigdzie.